Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Błotne maseczkowanie z White Flower's

Przy takich upałach nie chce mi się nic poza leżeniem na kanapie... Gotowanie, jedzenie, jakikolwiek ruch sprawiają, że robi się jeszcze bardziej gorąco i ciężko to wytrzymać. Mam nadzieję, że przynajmniej klikanie na klawiaturze mnie nie zmęczy i uda mi się za jednym posiedzeniem skończyć tego posta ;)

Podczas ostatniego spotkania blogerskiego, na którym byłam, od firmy White Flower's otrzymałyśmy pudło błota z Morza Martwego, sól do kąpieli oraz 3 saszetki z maseczkami. Sól już dawno się skończyła, błoto jest sypkie, więc spokojnie czeka sobie w ciemnej szafie na moja uwagę, ale termin maseczek zbliżał się powoli, więc musiałam się za nie zabrać. Dziś mam zamiar opisać Wam swoje wrażenia - będzie to post taki typowo informacyjno-porównawczy, bo każda z tych maseczek jest przeznaczona do innego rodzaju cery - ja mam mieszaną a przetestowałam je wszystkie.


White Flower's Experience Błoto z Morza Martwego

zielona - maseczka anti-age z dodatkiem kwasu hialuronowego do każdego rodzaju cery
czerwona - maseczka do skóry z problemami, cera mieszana i tłusta
żółta - maseczka pielęgnująca z dodatkiem olejku ze słodkich migdałów i witaminy E, cera sucha


Błoto z Morza Martwego, znane i stosowane od tysiącleci, oczyszcza, odżywia skórę, regeneruje ją i pielęgnuje.


Każda z tych maseczek znajduje się w saszetce takiej samej wielkości, jest podobnego koloru (raczej siwego, szlamowego niż brązowego) i takiej samej konsystencji, więc nie wiem skąd na czerwonej jest podana gramatura 20 g a nie pojemność w mililitrach czyli 10 ml, tak jak w przypadku żółtej i zielonej. Mnie każda saszetka wystarczyła na raz, ale świadomie nakładałam grubo, tak by sięgnąć dna. Na opakowaniu każdej z nich widnieje także ostrzeżenie, że w trakcie i po zabiegu może wystąpić zaczerwienienie skóry lub lekkie pieczenie, co jest reakcją naturalną. Używałam już kiedyś błota z Betterware i miałam takie same odczucia.

Przyjrzyjmy im się teraz bliżej zaczynając od żółtej, choć użyłam jej jako drugiej. Jest koloru siwego, pachnie przyjemniej niż pozostałe i jest bardziej jednolita, ale to przez wcześniejsze wygniecenie opakowania. Twarz piecze po nałożeniu na nią maski, najbardziej na policzkach i przy zmywaniu, wówczas robi się także gorąco. Po zmyciu twarz nie jest zaczerwieniona, za to przyjemnie miękka, więc nawilżona a uczucie pieczenia/ciepła znika po kilku minutach.
 

Teraz czerwona. To od niej zaczęłam maseczkowanie i myślałam, że na niej skończę... Zapach ma okropny! Jak szlam czy jakieś ścieki - ciężko było mi to wytrzymać, bo przez te kilkanaście minut ani trochę nie złagodniał, nie zelżał. Kolor również szary, ale trochę ciemniejszy (albo to złudzenie, bo nie używałam ich jednego dnia). Konsystencja różna - momentami nakładałam jakby samą wodę a momentami suche błoto, więc przy kolejnych saszetkach wiedziałam już, że przed użyciem należy trochę pougniatać opakowanie, żeby ujednolicić konsystencję i ułatwić aplikację. Od razu po nałożeniu czuć pieczenie i ciepło, przy zmywaniu jeszcze bardziej. W kontakcie z wodą można również wyczuć taką drobnoziarnistość pod palcami, jak korund. Po zmyciu skóra jest odświeżona, głęboko oczyszczona, ale widocznie zaczerwieniona, co, razem z uczuciem ciepła i pieczenia, utrzymuje się jeszcze przez pewien czas. Twarz stała się matowa, skóra trochę ściągnięta, ale nie było to nieprzyjemne uczucie wymagające natychmiastowego nawilżenia a na nosie ohydne wągry zostały jakby ciut wyciągnięte i dzięki temu łatwe do wyduszenia - jak to zobaczyłam w lustrze to myślałam, że pojadę do Rygi... Widok w połączeniu z jeszcze utrzymującym się w nosie zapachem ma-sak-rycz-ny! Nawet teraz jak to sobie przypominam to ściska mnie w żołądku.
Skład tej maski jest najkrótszy a zapach czy raczej jego brak zawdzięczamy braku obecności tam parfum.
 

I na koniec ostatnia czyli zielona. Ta również śmierdzi okrutnie, ale piecze trochę mniej. Twarz po zmyciu właściwie nie zaczerwieniona, ale ciepła i gładsza. Wągry na nosie są łatwe do wyciśnięcia, ale nie wyglądały tak strasznie jak po czerwonej. Maska nie ściąga skóry, nie wysusza i nie zasycha do skorupy - tak samo zresztą jak pozostałe dwie, ale dopiero sobie o tym przypomniałam.
 

Jak zatem widzicie, każdy znajdzie coś dla siebie - jeśli tylko uda mu się przyzwyczaić do zapachu i nie boi się pieczenia i zaczerwienienia na twarzy. Ja, ze spinaczem na nosie, najchętniej wróciłabym do czerwonej, bo ta jest idealna dla mojej cery, ale żółta i zielona także wpłynęły na nią pozytywnie, więc w zasadzie jak tylko gdzieś na nie trafię to kupię wszystkie, bo są naprawdę godne polecenia i w moim przypadku powrotu do nich!
Niestety nie wiem gdzie można je znaleźć ani w jakiej cenie, bo jeszcze nie spotkałam ich stacjonarnie (sypkie błoto i sól do kąpieli można dostać w Rossmannie).


Miałyście może przyjemność poznać te maseczki? Jak spisały się u Was?

7 komentarzy:

  1. Super, że się spisały, przydałaby mi się taka maseczka do dobrego oczyszczenia :)
    Nie jestem pewna, czy nie widziałam ich w Naturze, chociaż może to był jednak Dermaglin...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiedziałam nawet, że na rynku dostępne są takie maseczki :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę się porozglądać za tymi maseczkami :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja jakoś nie przepadam za saszetkowymi maseczkami.

    OdpowiedzUsuń
  5. mni te maseczki strasznie podrażniały :(

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz :)

Masz pytanie? Pisz :) scar_lett@wp.pl